Trudno mi na to syntetycznie odpowiedzieć. W planie ogólnym rzeczywiście zyskuję życie, dosłownie. Jak już napisałam wcześniej – alkoholizm jest chorobą śmiertelną. Ale tak na co dzień? Inna jakość życia. Opiszę początek dwóch przykładowych dni, może to jakoś przybliży odpowiedź na to pytanie
Dzień pierwszy: budzę się około wpół do ósmej, zmulona, niewyspana, smutna, rozdrażniona, rozkojarzona, z niemożnością zrobienia czegokolwiek. Zrzucam psa, bo mi przeszkadza. Wlokę się do kuchni, nastawiam kawę, myślę, że już nic mnie dobrego w życiu nie czeka, życie już za mną, teraz tylko taka wegetacja, wszystko się wydaje beznadziejne, nic mi się nie chce, nawet ubrać. Wlokę się z psem, wszak pies musi wyjść, złoszczę się na niego jak nie do końca mnie słucha. Mam ochotę go kopnąć. Wracam, z lustra patrzy na mnie jakaś opuchła gęba z czerwonymi oczkami. Fu, jak wstrętnie wyglądam. Wchodzę do wanny z kawą i siedzę tak w oczekiwaniu na lepsze samopoczucie.
Dzień drugi: budzę się około szóstej, świeżutka, wyspana, radosna, z jasnym umysłem. Przytulam psa przemawiając do niego czule. Wstaję planując w głowie czym się dzisiaj zajmę, niektóre zajęcia muszą być zrobione inne zrobić chcę. Cieszę się na te miłe zajęcia. Szybki prysznic i lecimy z psem się pobawić na dworze. Rzucam mu piłeczkę, nie zawsze do końca mnie słucha, ale jak wreszcie przyjdzie dostaje psiego cukierka i razem się cieszymy. W lustrze widzę moją nową fryzurę, całkiem fajną, moje wesołe oczy. Wypijam kawę i lecę na basen po drodze podśpiewując.
Wystarczy?
czwartek, 20 listopada 2008, Agnieszka